poniedziałek, 13 maja 2013

Nie z tego świata cz. 2


Do nieba został już tylko jeden grzech... 

Polecam słuchać Voodoo People - The Prodigy 



✿✿✿

Opowiadanie "Nie z tego świata" nie jest moim całkowitym i samoistnym dziełem. Tworzę go według filmu "Predators"!

W poście mogą znajdować się przekleństwa (cenzurowane), bądź potocyzmy (bez cenzury).




✿✿✿


Położyłam jedną wsuwkę na liścia. Nie wiem z jakiego drzewa. W każdym bądź razie, włożyłam go do wody. Zaczął się kręcić dookoła jak szalony. Czerownowłosy patrzył na to z niedowierzaniem. Przyglądałam się mu. Wydawał się być skupiony i myśleć. Spojrzał na mnie i powiedział:
- I to… I słońce… Jest naprawdę źle…
- Co ze słońcem? – zapytałam.
- Stoi w miejscu – rzekł. Spojrzałam w górę, a on w dół.
- Co myślisz o tym wszystkim? – spytałam go. Po chwili ciszy mi dopiero odpowiedział.
- Co myślę? Specnas, jednostka alfa, bzt’as, kartel, RUF, rebeliancjer ser Leona, jakuza, wróg publiczny nr 1 i on… Nie pasuje do reszty.
- O czym ty mówisz? – zapytałam.
- Zostaliśmy wybrani – rzekł i ruszył.
- A ty? – zadałam pytanie.
- Co?
- Znasz dżunglę, znasz towarzystwo, były wojskowy, pewnie najemnik – odparłam.
- Przeszkadza Ci to?
- Na razie nie – odpowiedziałam.
- To dobrze.
Chłopak ruszył dalej. Nie wiedziałam, co mam robić i co myśleć o tym wszystkim. Byłam zdezorientowana…

Szedł na przedzie przecinając różne rośliny, które torowały nam drogę. Wszyscy szli za nim potulnie, obserwując dokładnie wszystko to,  co działo się dookoła. W jednym momencie się zatrzymaliśmy. Przed nami stała klatka, a na niej spadochron. Czerwonowłosy zbliżał się, a ja pokazałam ręką do reszty, żeby się schylili w zaroślach. Wszyscy zachowali czujność. Chłopak zaczął się zbliżać, a my powoli z tyłu szliśmy za nim. Dał nam znak, abyśmy go kryli. Wszyscy przygotowali broń i czekali w gotowości. W tym momencie inny gość się zbliżył. Wyciągnął powoli, acz stanowczo rękę w stronę klatki i w jednej sekundzie ściągnął spadochron. Naszym oczom ukazała się pusta
„skrzynka”. Coś mi tu nie grało. Wstałam i podeszłam do niej.
- Coś zrzucili… Jak nas…
- Nie tak, jak nas.
Patrzyliśmy na to z obrzydzeniem, robale łaziły po czymś mięso podobnym. Gdybym nie widziała gorszych rzeczy, pewnie bym zwymiotowała.
- Zostaliśmy wybrani? Do czego? – zapytałam.
- O w mordę – powiedział jeden z dwójki, która się biła, spoglądając w górę. Na to stwierdzenie wszyscy spojrzeliśmy do góry. Widniały tam spadochrony i skrzynki, podobne do tej, która była na ziemi.

Szliśmy dalej. Nie mieliśmy w końcu większego wyboru. Rozglądaliśmy się i pilnowaliśmy, czy aby nic nas nie zaatakuje. Musieliśmy być czujni. Wtem duży wielkolud, który się bił z małym jełopem, wywrócił się o gałąź. Uruchomił przy tym jakiś mechanizm.
- Brawo szefie – odparł sarkastycznie zboczeniec.
Linka naprężyła się, przez co teraz była widoczna. Czerwonowłosy się rozejrzał i tuż za nim coś się pojawiło. Jakby drewno przyczepione do czegoś, aby mogło się poruszać? Gdyby nie szybki refleks, zboczeniec by oberwał. Pułapka kierowała się w naszą stronę.
- Uwaga! – krzyknął ktoś. Wszyscy spadli na ziemie plackiem. To była jedyna deska ratunku. W moją stronę poleciały jak gdyby jakieś kolce. Unikałam ich, odsuwając się do tyłu. Doktorek miał podobny problem do mnie. Inny znowu zsunął się z pagórka i mało co nie wylądował, jak gdyby na czymś w rodzaju drabiny z kolcami. Zrobił szybki obrót w bok, dzięki czemu udało mu się przeżyć.
Biegłam, unikając kolców. Nie patrzyłam za siebie, chciałam tylko uciec i uchować się jeszcze przy życiu. Nagle poczułam, że tracę grunt pod stopami. Wpadłam do jakiejś dziury. Nie widziałam jej, była zamaskowana bujną i wysoką roślinnością. Ledwo udało mi się złapać. Spojrzałam w dół, oczywiście, jakże bym mogła się spodziewać czegoś innego? Znowu ostre jak brzytwa, kolce. Ześlizgiwałam się. Było to spowodowane miękką, mokrą ziemią. Nie byłam przez nią w stanie utrzymać się przez to na korzeniu.  
- Pomocy! Pomóżcie – to była moja jedyna deska ratunku. Czerwonowłosy usłyszał moje wołanie, unikając spadających z góry kolców biegł do mnie.
- Szlag – odrzucił na bok broń i rzucił się na ziemię, łapiąc mnie za ręce. Gdyby nie on, spadłabym. Wyciągnął mnie, uratował mi życie…  Od razu się podnieśliśmy, chwyciliśmy broń, odwróceni do siebie plecami staliśmy się czujniejsi.
- 110 metrów – odrzekłam.
- Załatw go – rozkazał.
- Nie muszę – poinformowałam.

Zbliżyliśmy się wszyscy. Naszym oczom ukazał się martwy człowiek. Trochę tu leżał, bo się już rozkładał, robaczki miały wyżerkę.
- To jego pułapki – stwierdził któryś.
- Dwa tygodnie, sądząc po stanie rozkładu – dodał lekarz.
- Zaczaił się tu – odparł Choji. – Strzelał we wszystkich kierunkach. To jego ostatni bastion. – W tym momencie skierował rękę w jego stronę i wyjął jakiś notatnik z kieszeni zmarłego truposza. – Amerykańskie siły specjalne – odczytał.
- Dziwne – skomentował czerwono włosy.
- Powinien być w Afganistanie – stwierdził Choji.
- Po co zastawił na nas pułapki? – zapytał zboczeniec.
- Nie na nas… Miał innego wroga – odparł czerwono włosy. – Większego…
- Większego? – nie dowierzał lekarz.
- Widzieliście taran z pnia?  Musi być pięć razy cięży od celi. To coś przedarło się przez pułapki. I zrobiło swoje – rzekł czerwono włosy. Na te słowa wszyscy zaczęli się rozglądać dookoła. – Chodźmy. – Ruszyliśmy wszyscy. Został tylko jeden z dwójki, która się biła, widać było, że coś przykuło jego uwagę i nieco się bał. Przyglądał się jakiemuś drzewu. Odwróciłam się i odłączyłam od grupy, podeszłam do niego i spojrzałam w tym samym kierunku.
- Co jest? – zadałam pytanie. Spojrzał na mnie, następnie na drzewo i przemówił.
- Nic… - odwrócił się i poszedł za grupą, chwilę tam postarałam, popatrzyłam na drzewo i również odeszłam w ślady „moich towarzyszy”.
Szliśmy między drzewami, po tych zaroślach. W końcu doszliśmy do jakby wielkiego kanionu, porośniętego wszelaką maścią roślinności. Na horyzoncie widoczne były góry, a na niebie… Na niebie było widać parę jakiś planet… To na pewno nie była Ziemia… Tylko… Gdzie my się znaleźliśmy? Widok piękny, bo wielokolorowe twory wisiały nad nami, jednak… Co dalej?
- Potrzebny nam nowy plan – stwierdził czerwono włosy.
Wiatr poruszał zielonymi liśćmi drzew, słońce świeciło, było pięknie, zupełnie, jak na Ziemi w zwykłej dżungli… Ale to nie była ona… To wszystko było normalne, a zarazem dziwaczne. Szliśmy dalej, nie było dla nas za dużego wyboru.
- Dokąd idziemy? – zapytał zboczeniec.
- Na pewno można się stąd wydostać – oświadczył pewnie czerwono włosy. Szliśmy dalej przez te lasy, rozglądając się i nie tracąc czujności, nie wiedzieliśmy, czego możemy się spodziewać i co nas może tutaj czekać. Nagle coś jakby przeleciało nad nami. Od razu byliśmy w gotowości.
- Co to ku*wa?! – krzyknął zboczeniec, wyjmując nóż. Wszyscy się nieco schylili i wzięli do rąk broń. Patrzyliśmy w górę za tym czymś. – Pieprzę to! Chcę jakąś broń! Niech ktoś da mi giwerę – marudził. Podchodził do paru osób, które mierzyły w niebo z pistoletu, gdy był zbyt blisko. – Rusek, ty masz wielką. – Spojrzał w tym momencie na mnie, a ja na niego. Jednak zaraz potem odwróciliśmy swoje spojrzenia. – Stary, daj mi broń… - patrzyli na siebie, jednak gdy zbok zauważył, że to nie skutkuje, złapał za szyję gościa, z którym się bił. – No dawaj! – Przyłożył mu nóż do gardła. Wszyscy celowali w ową dwójkę. – Dawaj! – jego „towarzysz” również postąpił tak, jak i wszyscy.
- Jestem gotowy na śmierć, a ty? – zapytał go. Nagle spojrzeliśmy w krzaki, z których dochodziły odgłosy. Coś się zbliżało. Zarośla się zatrzęsły, wszyscy powoli i bez szmeru odwrócili się w tamtym kierunku. Tamci się puścili, a czerwnonowłosy na przedzie wymierzał w tamtą stronę z pistoletu. Niedługo potem wszyscy poszliśmy w jego ślady.
To… Wyglądało… Wielkością było podobne do lamparta, zwinne, szybkie, ale i  z wielkimi, zanadto rozbudowanymi zębami i zbyt wielką szczęką. Nie miało futra, jedynie ciało pokryte jak gdyby czymś skóropodobnym, w odcieniu zieleni i szarości. Posiadało także kilka par wielkich rogów. Zbliżało się. Otworzyliśmy ogień. W końcu wybuchło i kres trysnęła, przysłaniając na chwilę obraz. Gdy opadła, biegł kolejny. Niedługo potem całe stado nadciągnęło. Strzelaliśmy. Zbok zaczął gdzieś uciekać, nie miał w końcu broni. W jego ślady poszedł doktorek. Usłyszałam nagle wołanie o pomoc. Pan lekarz sobie nie radził. Odwróciłam się i zaczęłam namierzać to coś. Gość się przewrócił, zwierzo – coś skoczyło i w tym momencie wymierzając celnie, trafiłam w bestię, która padła nieżywa tuż pod nogi tego tchórza. Choji nawala z całego magazynku. Padło. Zboczeniec dalej uciekał. Rzuciło się na niego zwierzę.
- Ratunku!!
Złapał je za jeden z przednich rogów i zaczął wbijać nóż w miejsce, gdzie powinno mieć tętnice szyjne.
- Wal się!
W tym momencie drugi gość z bójki przyszedł mu z pomocą. Kopną to coś, zrzucając go tym samym z gościa i dobijając z pistoletu.
- Brawo szefie – powiedział ratownik.
Czerwonowłosy z dziwolągiem bez butów strzelali do kolejnych potworów. Brakło im jednak amunicji. Chłopak wyjął duży nóż i poczekał, aż bestia się rzuci w jego kierunku, gdy to zrobiła, jednym celnym ruchem zadał cios w szyję, tym samym zabijając to coś. Ja w tym czasie podbiegłam do doktorka.
- Szybko! – pomogłam mu wstać. Pobiegliśmy kawałek i wepchnęłam go na jakieś drzewo, sama zostałam na dole. Kucnęłam i przyłożyłam lunetę do oka, celując w zwierza. Szybko zorientowałam się, że skończyła mi się amunicja.
- Szlag! – rzuciłam broń i wyciągnęłam mniejszą, podręczną, strzelając z niej. Była w stanie go jedynie zadrasnąć. Zbliżał się nieubłaganie. Nie miałam wyboru, przyłożyłam broń do skroni.
- Nie!! – krzyknął doktor.
W jednym momencie bestia się zatrzymała. Zaryczała, odwróciła się i… uciekła? Wszyscy przyglądaliśmy się zabitym gadom, równocześnie co jakiś czas się rozglądając, czy nie nadchodzi czasem jakieś nowe niebezpieczeństwo.
- Te ścierwa…. Są jeszcze gorsze od ciebie – powiedział jeden z bójki do zboczeńca.
Choji przyciągnął jednego z tych stworów, cóż… Prawie w całości. Wszyscy zbliżyliśmy się do siebie.
- Po prostu sobie poszły? – zapytał doktorek.
- Nie. Gwizdek. Ktoś je przywołał – powiedziałam.
- Okey… Słuchajcie… Przeliczcie amunicję. Musimy ją oszczędzać – odparł czerwonowłosy. Wszyscy zaczęli sprawdzać. – Zmieńcie magazynki – pouczał nas jak dzieci, jakież to było denerwujące. Wiedziałam jednak, że muszę się zachowywać profesjonalnie i nie dać się wyprowadzić z równowagi.
- Co tu właściwie się dzieje? – zapytał doktorek.
- Polują na nas – odpowiedział mu prosto z mostu czerwonowłosy. – Klatki, żołnierz, my… Cel jest jeden. Ta planeta, to teren łowiecki, my jesteśmy zwierzyną. Jeśli jeszcze nie wiecie, to był nagonka – przeładował w tym momencie broń. – Wypuścili na nas psy, jak na dziki podczas polowania. Rozdzielili nas, obserwowali i sprawdzali.
- Skąd wiesz? – zapytałam.
- Bo… Sam bym tak zrobił – odrzekł i ruszył kawałek.
- Fantastycznie – skomentował lekarz.
- Czekaj… jest nas tylko siedmioro – powiedział jeden z bójki.